Samotność jako droga do spotkania z samym sobą,
czyli o tym, że samemu też może być miło i ciekawie
Co to właściwie jest samotność? Pomińmy definicje słownikowe. Na ogół mówi się o niej, gdy ktoś cierpi na brak towarzystwa, osoby do pary lub sam ze sobą czuje się podejrzanie dziwnie. I wtedy pierwsze, co przychodzi do głowy, to szybko tę pustkę zapełnić. Kimkolwiek, byleby nie być samemu. Dzieją się wtedy rzeczy różne.
Czasem z pogranicza prawa, bezpieczeństwa i życia. Bo jak odmówić komuś, kto uwolnił nas od samotności np. zrobienia czegoś karalnego, zabawy z używkami lub realizacji pomysłów zagrażających nam i innym. Po co usłyszeć: to taki z ciebie kumpel? Łatwiej dojść do wniosku, że jest się człowiekiem bez zasad i zrobić coś, co każą lub czego oczekują od ciebie inni. Z lęku przed samotnością można wejść w związek z drugą osobą, tylko po to, by zyskać przykrywkę do bycia samotnym we dwójkę. To trochę tak, jakby powiedzieć: ja się boję i ty się boisz, więc bójmy się teraz razem. Takie wspólne banie się nic nie zmienia i nie daje szansy na krok do przodu, a w rezultacie poradzenie sobie ze straszydłem. Bywa i tak, że chociaż wianek adoratorów i znajomych wyraźnie widać, gdzieś w środku coś boli. Człowiek szuka miejsca dla siebie i właściwie nie wie, o co mu chodzi.
Co zatem można zrobić? Po prostu zgodzić się na wizytę tej samotności, popatrzeć jej prosto w oczy, uśmiechnąć się do niej życzliwie i zacząć z nią rozmawiać. Zapytać, co ją sprowadza, czego oczekuje. Potem, po dłuższym lub krótszym czasie rozmowy dowiedzieć się co przynosi i przyjąć to, co daje. Samotność okiełznana nie boli, nie urasta do rangi horroru. Po prostu jest i uczy cię wiele o tobie samym. Jeśli uzna, że jadłeś już chleb z niejednego pieca, że już dużo wiesz, więcej poczułeś i zobaczyłeś, potrafi nagle odejść sama. I może jeszcze kiedyś zapuka do twojego serca, a może nie….